Czy to pytanie jest na miejscu w czerwcu? Oczywiście! Powoli kończy się pierwsze półrocze i warto spojrzeć gdzie jesteśmy w realizacji owych postanowień. Jeśli tytuł postu wydaje Ci się dziwny oznacza to, że nie wykorzystujesz w pełni mocy postanowień.
Wszystko wskazuje na to, że moje postanowienie zostanie dotrzymane, bo robię wyraźne postępy, a mam jeszcze 7 miesięcy na pracę nad tym nawykiem. Cała sztuka w postanowieniach polega na tym by mimo ich nazwy "noworoczne" myśleć o nich jakby nazywały się "całoroczne". Gdy nie wychodzi w styczniu, nie rzucać ich w kąt tylko pomyśleć, że mamy jeszcze jedenaście miesięcy na poprawę. Jak tam postanowienia noworoczne?
0 Komentarze
Praktykowany ostatnie miesiące minimalizm sprawił, że przestałam kupować książki, a za to odnowiłam starą przyjaźń z instytucją biblioteki. Gdyby nie to pewnie nie trafiłabym na książkę Stevena Kinga „Jak pisać: pamiętnik rzemieślnika”. Przeczytałam już ponad połowę i największym zaskoczeniem było dla mnie to, że opisany przez niego proces pisania ma wiele wspólnego z tworzeniem intuicyjnym. King wychodzi od pomysłu interesującej sytuacji lub sceny i po prostu zaczyna pisać. Twierdzi że książki, opowieści są jak ukryte w ziemi skamieliny, które trzeba delikatnie wykopać i oczyścić nie uszkadzając ich zanadto. Historia powinna budować się w trakcie pisania. Według niego planowanie akcji to próba wydobycia delikatnej skamieliny za pomocą młota pneumatycznego. Jego styl pracy ma w sobie ukrytego ducha „Drogi artysty”. Czy King ma rację z planowaniem? Na pewno nie jest to jedyny słuszny styl pracy, bo pewnie nie trudno znaleźć pisarzy, którzy piszą bazując na planowaniu. Przekonana jestem jednak, że jest to styl warty spróbowania. W moim prywatnym świecie planowanie okazało się buldożerem niszczącym zapał do pracy, zamiast remedium na nieregularne pisanie. Dodatkowo jedno zupełnie nie pisarskie doświadczenie przekonało mnie, że nie sposób przewidzieć co się spodoba odbiorcy, czego on chce lub potrzebuje (chyba że nas stać na badania rynku). Od dawna publikuję swoje zdjęcia na portalu unsplash, amatorsko, głównie dlatego że wykorzystuję zdjęcia innych tu na blogu. Starannie wybierałam swoje najlepsze prace, zdjęcia z różnych zakątków świata. Z wyjątkiem zdjęcia z Kapadocji, które jest tam zamieszczone od bardzo dawna, żadne z moich zdjęć nie przekroczyło pułapu 1000 odsłon. Jesienią zamieściłam zdjęcie bardzo proste. Według mnie zero artyzmu, przemyślenia kadru, nie wymagało znania się na fotografii, a jedynie posłuchania impulsu, że chcę mieć to na zdjęciu. Dziś to zdjęcie ma ponad 77 tysięcy odsłon. Wyszukiwanie grafiką z użyciem tego zdjęcia zwraca dziesiątki stron, widziałam je jako ilustrację artykułów, wpisów na blogach i przerobione na kartki okolicznościowe. Moja myśl na dziś: nie da się przewidzieć co się spodoba (inaczej wszyscy artyści byliby milionerami), więc równie dobrze zamiast planować i kalkulować można tworzyć to, na co ma się ochotę.
Ostatnio regularnie maluję intuicyjnie. Co środę słucham prowadzonego przez Magdę lifa na grupie facebookowej “Maluję intuicyjnie dla rozwoju i dla relaksu”. W ostatnią środę malowaliśmy z afirmacją, że jesteśmy w swoje własnej przestrzeni, tylko naszej, w której nie istnieją ograniczenia, w której możemy wszystko. Ja namalowałam to: Na tym obrazie widzę postać zakneblowanymi ustami. Pamiętam jak malowałam tę ciemną plamę. Malowałam ją jako usta, zaciśnięte, bo na początku była to tylko wąska kreska. Później coś we mnie chciało ją łagodzić i stała się plamą. Gdy skończyłam malować i popatrzyłam to natychmiast zrozumiałam, że to znowu wypływa na powierzchnię to coś związane z potrzebą pisania. To moja kreatywność ma knebel na ustach.
Magda za Julie Cameron pyta “Czego się boisz?”, bo za blokadą często stoi strach. Szukałam w tym kierunku, ale nie znalazłam odpowiedzi. Gdy zaczęłam rozmyślać o różnych komentarzach do prac z naszej grupy zauważyłam, że ograniczają nas bardzo różne rzeczy: format, medium, naśladownictwo. Zadałam sobie pytanie “Co mnie ogranicza w pisaniu?” starając się myśleć jak najbardziej otwarcie. Mam w swoim programie do planowania dnia dwa zadania związane z pisaniem, zaległe, przekładane od kilku dni, a może i tygodni. Czemu po prostu nie usiądę i nie napiszę (brak pomysłów na pewno nie jest moim problemem, mam ich wynotowane całe mnóstwo) - spytałam siebie. Moje wewnętrzne ja odpowiedziało: - Bo nie mam ochoty kurde balans. - Ale czemu? Przecież sama zaplanowałaś te zadania i tematy. - No tak, ale dziś ich nie czuję i wyglądają jak jakiś nudny obowiązek. Fuj. Popatrzyłam na zadania i faktycznie. Oba zadania dotyczyły tekstów, które postanowiłam napisać z myślą o ich publikacji. Miały być o czymś, mieć sens i przekaz. Bardziej jak w projektowaniu inżynierskim niż pracy twórczej. - Olaboga! - wykrzyknęłam - Toż to nic dziwnego, że ta maszyna nie działa skoro wsypałam do niej tyle piachu i trocin! Kocham scenę. Miejsca gdzie jest scena. Gdzie ktoś mówi do ludzi. Uwielbiam mówić do ludzi. Uwielbiam dobrze mówić do ludzi. Ale nie znoszę gdy ktoś gada na scenie, a nic nie ma dopowiedzenia. Moją złotą zasadą wystąpień publicznych jest “Jeśli nie masz nic do powiedzenia nie wychodź na scenę”. Nie lubię też teatru improwizowanego, bo zazwyczaj brakuje mi tam przekazu, czyli zapłaty dla publiczności za to, że słucha. Treść, sztuka nie istnieje dla mnie bez odbiorcy. Wszystko co tworzę musi być pokazane, na scenie, w internecie, na zdjęciu. Musi coś z siebie dawać. Chyba jestem ekshibicjonistką. Z malowaniem intuicyjnym jest dla mnie niesamowicie łatwo, bo odbiorca albo coś widzi, choćby odbicie własnego wnętrza, jakąś prawdę czy emocję (ja zawsze widzę w obrazach innych), albo prześlizgnie się wzrokiem tylko i nic nie traci. Z pisaniem jest inaczej. Czytanie wymaga wysiłku. Miałabym kogoś wmanewrować w czytanie kilku stronicowego tekstu o niczym? Zgroza! A jak miałabym napisać i nie publikować to po co pisać, przecież to tak jakby to nigdy nie istniało! Bez sensu. Autopsja zakończona. Wyrzucam z terminarza pisarskie plany. Wpisuję zadanie codzienne - “mieć frajdę z czegoś napisania”. Gdzie mój zeszyt do porannych stron? A obraz skończył w końcu tak. Siedzę na Gozo. A konkretnie na balkonie naszego mieszkania, na którym dopiero po południu pojawił się cień pozwalający na relaks na świeżym powietrzu. Tu jest lato pełną gębą. Z upałem, błękitnym niebem i delikatną bryzą. Dopiero teraz, drugiego dnia pobytu, schodzi ze mnie zmęczenie związane z podróżą, pakowaniem i likwidacją mieszkania. Jeśli chodzi o minimalizm to z dokładnością do pościeli zmieściliśmy cały nasz dobytek na raz do dużego kombi, co na ten moment uważam za sukces. By to osiągnąć ten efekt musieliśmy pozbyć się wielu rzeczy. O dziwo sama decyzja, że czegoś nie potrzebujemy, to był ten łatwiejszy krok. To co pochłonęło mnóstwo mojego czasu i energii wiązało się z właściwym sposobem pozbycia się danej rzeczy. Działo się. Z paczkomatu stojącego obok mojego biura wyruszyło mnóstwo paczek ze sprzedanymi po znajomych książkami i podręcznikami do rpg. Kubeczki, bibeloty i różne prawie nowe rzeczy trafiły do sklepu charytatywnego. Całe mnóstwo rzeczy zostało odebrane ode mnie z domu przez ludzi z rozdawniczych grup fejsbookowych. Kolejnym wyzwaniem było pakowanie. Dziesiątki rzeczy trafiały do kartonowych pudeł i worków próżniowych. Zabezpieczone przed zniszczeniem spędzą tegoroczną zimę w piwnicy domu moich rodziców. Wybrane rzeczy zabraliśmy ze sobą. 110 litrowa waliza, choć ledwo się zamknęła, pomieściła nawet goban. 90 litrowy plecak prawie pękał w szwach. Miejsce w dwóch 50 litrowych plecakach podręcznych zostało wykorzystane do ostatniej szczelinki. Laptopy wylądowały w swoich plecakach i torbach. W efekcie wyglądaliśmy jak najprawdziwsze wielbłądy. Wielbłądy na lotnisku, w autobusie, na promie, w taksówce. Jeszcze nigdy nie cieszyłam się na widok windy bardziej niż tuż przed dotarciem do mieszkania na 4 piętrze. Gdy spoglądam wstecz na ostatnie kilka tygodni (choć z perspektywy letniego relaksu), to muszę przyznać, że całe przedsięwzięcie było dużo łatwiejsze niż mi się wydawało. Były momenty, gdy ilość rzeczy do zrobienie nieco mnie przytłaczała, ale były też momenty frajdy, gdy widziałam radość osób przygarniających moje zbędne książki, kwiaty i suszarki do prania. Już pierwsze dni tutaj sugerują, że było warto. Morze. Słońce. Świeże powietrze. Cisza i ciemność nocą. Bardzo się cieszę, że dołączyłam do grona ludzi, którzy mogą o sobie powiedzieć “Spakowałam walizki i wyjechałam z kraju”. Jestem ciekawa czy równie zadowolona będę za kilka tygodni i czego nowego dowiem się o sobie samej. Wyruszam w podróż. Podróż w więcej niż jednym wymiarze. Jeden wymiar jest taki zwyczajnie geograficzny - postanowiliśmy z narzeczonym spędzić tegoroczna zimę na Malcie (a dokładniej to na mniejszej z maltański wysp - Gozo). Drugi wymiar to podróż do świata ludzi, którzy nie mają zbyt dużo rzeczy. Wyruszamy z trzypokojowego mieszkania, w którym latami przybywało rzeczy do dwóch walizek bagażu rejestrowanego + może kilka pudeł rzeczy zostawionych w piwnicach rodzinnych domów. Czas podróży 50 dni. Od jakiegoś już czasu przygotowuję się do drogi do świata minimalizmu. Pierwsze kroki zrobiłam już w kwietniu tego roku, zanim wpadliśmy na pomysł wyprowadzki. Trafiłam na storytel na książkę Roberta Maurera “Filozofia Kaizen. Małymi krokami ku doskonałości” i po jej przesłuchaniu natychmiast zapragnęłam zastosować jej rady do jakiejś sfery swojego życia. W tamtym czasie odczuwałam pewien dyskomfort związany, ze stanem naszego mieszkania, które wydawało mi się zagracone. Zgodnie z kaizen postanowiłam działać małymi krokami i codziennie pozbywać się jednej rzeczy lub odgracać jakąś niewielką przestrzeń w domu. Pozbyłam się setek przedmiotów małych i dużych i dom zaczął oddychać. To doświadczenie zafascynowało mnie na tyle, że przez pewien czas sporo czytałam na temat zagracenia i jego szkodliwości. Nawet przygotowałam na ten temat prezentację, z którą wystąpiłam na “Wolnej Scenie” w Świetlicy Wolności. Od kwietnia nie kupiłam również żadnej trwałej rzeczy do domu, żadnych ubrań, książek itp. Powiedziałabym, że rozgrzewka przed maratonem wykonana. Tym razem będzie trudniej, tym razem trzeba będzie pożegnać się z przedmiotami, które w normalnym układzie chętnie by się zatrzymało, rzeczy które mają wartość. Tym razem rozdawać i sprzedawać będę na dużą skalę. Na szczęście w sieci jest sporo inspiracji. W temacie minimalizmu polecam szczególnie kanał Matt D'Avella. Jestem dobrej myśli. W zeszłym tygodniu oddałam koledze z pracy arduino wraz z całą masą oporniczków i kabelków - to jak się ucieszył jest dla mnie znakiem, że pozbywanie się rzeczy wcale nie będzie takie złe. Jestem też ciekawa jak będę się czuła jako człowiek z dobytkiem w walizce. Jeszcze bardziej ciekawa jestem jak będzie na Malcie. Pozostając w klimacie dosadnego słownictwa dziś dzielę się filmikiem, od którego zaczęło się moje zainteresowanie buddyzmem. Tu ukłon podziękowania dla mojej mamy, która mi to nagranie pokazała. Jest to fragment kazania Ajahna Brahma i niezła próbka tego kim jest ten mnich. W zasadzie trudno nazywać to co mówi kazaniami, raczej są to wykłady i to bardzo życiowe wykłady. Moim zdaniem lista nagrań Buddhist Society of Western Australia pokazuje czym charakteryzuje się dobra religia. Choć sama jestem zatwardziałą ateistką, to wykładów Brahma słucham dość regularnie, pomagają zobaczyć problemy w innym świetle. Jeśli chcesz się przekonać poszukaj wykładu na temat, z którym się zmagasz i posłuchaj. Nie to nie błąd, nie literówka. Nie chodzi o to, że chciałabym książkę przeczytać, lecz o to, że chciałabym ją przepisać, czy może nawet napisać na nowo. Po "Drogę Artysty" Juli Cameron sięgnęłam zupełnym przypadkiem. Nie był to taki codzienny przypadek w stylu przypadkiem zobaczyłam na półce w sklepie. Przy takim przebiegu wydarzeń na pewno bym jej nie kupiła, bo pobieżne przekartkowanie zakwalifikowało by ją do kategorii “jakieś nawiedzone gówno”. Tymczasem książka ta towarzyszy mi już 6 tydzień i szerze mogę powiedzieć, że wniosła sporo pozytywnego do mojego rozwoju. O książce usłyszałam na imprezie od znajomej znajomego, która właśnie planowała zorganizowanie grupy realizującej 12 tygodniowy kurs w opisany przez Cameron. Ponieważ od jakiegoś czasu rozglądam się za towarzystwem osób twórczych, to praktycznie bez namysłu zgłosiłam się na ochotnika. Książkę kupiłam i zaczęłam czytać. Grupa powstała i wspólnie dotarliśmy do 6 już tygodnia. I z tygodnia na tydzień moja opinia o tej książce ugruntowuje się, a można ją określić trzema słowami. Diamenty w gównie. Diamenty W kursie zaprezentowane są świetne narzędzia, które wydają się mieć porządne psychologiczne podstawy. Są poranne strony czyli codzienne zapisywanie trzech stron właściwie czym się chce, najczęściej przemyśleniami zapisywanymi metodą strumienia świadomości. Jest randka artystyczna. Jest mnóstwo ćwiczeń pomagających poznawać samego siebie i źródła twórczej blokady. To bardzo mi się podoba i jest skuteczne. Od czasu jak zaczęłam pracować z Drogą Artysty tworzę zdecydowanie więcej. Łatwiej przychodzi mi regularność wpisów na blogu, częściej rysuję, a poranne strony bardzo pomagają radzić sobie z bieżącymi problemami. Gówno Po angielsku powiedziałabym crap. Jest wszędzie i sprawia, że książka nie ma szans trafić do pewnego typu odbiorców. W dodatku tych, którzy bywają bardzo zablokowani artystycznie czyli tych bardzo mocno stąpających po ziemi, do których się zaliczam. Ateistę przy lekturze może trafić zwyczajnie szlag. Ciągle pojawia się boski stwórca, który przemawia przez naszą sztukę. Dla mnie to religijny bełkot, którego jak drzew, im dalej w las tym więcej. Przetłumaczenie idei stojącej za nim “na moje” to czasem ekwilibrystyka, a i tak część fragmentów i ćwiczeń idzie do śmieci. Równolegle z boskim stwórcą istnieje na kartach tej książki synchroniczność, wymysł rodem z książek typu “Sekret” o sprzyjającym wszechświecie i zesłanych nam przez niego zbiegach okoliczności ułatwiającym nam dążenie do celu. Dla realisty kolejne fragmenty tekstu do wyrzucenia do śmieci. Niemalże co tydzień gdy czytam kolejny rozdział to łapię się na pytaniu jak można było tyle wartościowych narzędzi owinąć w taką ilość bezsensownego mistycznego bełkotu? Za każdym razem gdy trafiam na świetne ćwiczenie lub metodę to pojawia się myśl, że szkoda że narzędziach tych nie przeczyta ktoś ze świata szkiełka i oka. I coraz częściej łapię się że chciała bym z tej książki powybierać diamenty, wytrzeć z kupy i podać dalej. Może by? Hmm.. Pomysły wydają się być czymś niezwykle cennym, a już zwłaszcza pomysły dobre. W świecie materialistycznym cenne są rzeczy rzadkie, trudne do zdobycia. Czy pomysły, w tym te dobre, są rzadkie? Moim zdaniem nie i uświadomienie sobie tego faktu było dla mnie doświadczeniem uwalniającym niezwykłą energię do działania. Jak zdarza się nam działać, kiedy uznajemy pomysły za coś rzadkiego? Trafiamy na dobry pomysł i zaczynamy nad nim pracować. Załóżmy że to pomysł na opowiadanie albo na nowy produkt naszej firmy. Układamy plan działania, zaczynamy i w pewnym momencie zwalniamy, a często zatrzymujemy się zupełnie. Bo w opowiadaniu jakaś scena jest niedopracowana, a co do prezentacji produktu przed zarządem mamy wątpliwości, czy jest wystarczająco przekonująca. Szukamy perfekcji, bo przecież nasz cenny, rzadki pomysł nie może się zmarnować z powodu wad w realizacji. Czasem nawet zdarza się, że pomysł nigdy nie zostanie wykorzystany, bo tylko hołubimy go w myślach i czekamy na moment, gdy będziemy wystarczająco gotowi by dobrze go zrealizować Moment ten albo nigdy nie nadchodzi albo wyprzedza nas konkurencja. Przejmujemy się losem cennego pomysłu, dokładamy sobie stresu i chronimy swoje idee przed krytyką, nawet tą konstruktywną. Jak zdarza sie nam działać gdy traktujemy pomysły jak coś czego jest wręcz w nadmiarze? Moim zdaniem wtedy dość energicznie wprowadzamy je w życie, zależy nam na szybkiej weryfikacji czy faktycznie są dobre. Nie blokujemy się na perfekcjonizmie, nie stresujemy się tak bardzo i o ile nie zapędzimy się w pułapkę słomianego zapału to sprawy szybko nabierają tempa. Nie chronimy naszego cennego pomysłu, jesteśmy bardziej otwarci na krytykę, co pozwala ulepszać pomysł. Nie boimy się porażki ani nie wydaje się ona tak bolesna. W końcu to tylko pomysł, jutro będzie kolejny, albo i dziesięć. Od kiedy traktuję pomysły jak coś zupełnie powszedniego robię znacznie więcej ciekawych rzeczy, twórczych rzeczy, rozwijających rzeczy. Działam z lekkością i swobodą. Prezentacją mojego pomysłu na aplikację przed managerami w mojej firmie przejmuję się tylko na tyle by mieć pewność, że mam wszystkie istotne argumenty. Jak im się nie spodoba to wiem, że kolejny pomysł się pojawi. Nie muszę traktować tego obecnego jak szansę jedyną w życiu. Wspaniałe. W dodatku myślenie, że pomysły same nie są rzadkie, oprócz tego że daje lepsze efekty, to jest prawdą. Opinia, że pomysły są rzadkie, nie jest prawdziwa. Jest tylko wytworem naszego postrzegania. Często nie rejestrujemy pomysłów, przelatują przez nasze głowy niezauważone, albo szybko są odrzucane przez wewnętrznego krytyka. Jeśli ich nie zapisujemy to bardzo łatwo ulatują z naszej, pamięci jakby ich w ogóle nigdy nie było. Ja zaczęłam dostrzegać bogactwo swoich pomysłów gdy zaczęłam pisać tzw “poranne strony” czyli coś na kształt dziennika (to narzędzie z książki “Droga artysty” Julii Cameron, o której prawie na pewno kiedyś napiszę więcej). Z zapisywanych stron wręcz wylewają się pomysły na aplikacje, książki, historie, przygody. W zasadzie teraz to szukam już metody na zarządzanie pomysłami, bo tak wiele ich jest. Jestem pewna, że nie jestem wyjątkiem i że każdy jest pełen pomysłów. Trzeba tylko odnaleźć swoją metodę ich dostrzegania. I zacząć je realizować. Pomysły są przereklamowane, ich realizacja to jest dopiero coś! |
Agnieszka "Poziomka" ZiomekProgramistka, artystka, minimalistka. Archiwum
Czerwiec 2020
Kategorie
Wszystkie
|