Nie to nie błąd, nie literówka. Nie chodzi o to, że chciałabym książkę przeczytać, lecz o to, że chciałabym ją przepisać, czy może nawet napisać na nowo. Po "Drogę Artysty" Juli Cameron sięgnęłam zupełnym przypadkiem. Nie był to taki codzienny przypadek w stylu przypadkiem zobaczyłam na półce w sklepie. Przy takim przebiegu wydarzeń na pewno bym jej nie kupiła, bo pobieżne przekartkowanie zakwalifikowało by ją do kategorii “jakieś nawiedzone gówno”. Tymczasem książka ta towarzyszy mi już 6 tydzień i szerze mogę powiedzieć, że wniosła sporo pozytywnego do mojego rozwoju. O książce usłyszałam na imprezie od znajomej znajomego, która właśnie planowała zorganizowanie grupy realizującej 12 tygodniowy kurs w opisany przez Cameron. Ponieważ od jakiegoś czasu rozglądam się za towarzystwem osób twórczych, to praktycznie bez namysłu zgłosiłam się na ochotnika. Książkę kupiłam i zaczęłam czytać. Grupa powstała i wspólnie dotarliśmy do 6 już tygodnia. I z tygodnia na tydzień moja opinia o tej książce ugruntowuje się, a można ją określić trzema słowami. Diamenty w gównie. Diamenty W kursie zaprezentowane są świetne narzędzia, które wydają się mieć porządne psychologiczne podstawy. Są poranne strony czyli codzienne zapisywanie trzech stron właściwie czym się chce, najczęściej przemyśleniami zapisywanymi metodą strumienia świadomości. Jest randka artystyczna. Jest mnóstwo ćwiczeń pomagających poznawać samego siebie i źródła twórczej blokady. To bardzo mi się podoba i jest skuteczne. Od czasu jak zaczęłam pracować z Drogą Artysty tworzę zdecydowanie więcej. Łatwiej przychodzi mi regularność wpisów na blogu, częściej rysuję, a poranne strony bardzo pomagają radzić sobie z bieżącymi problemami. Gówno Po angielsku powiedziałabym crap. Jest wszędzie i sprawia, że książka nie ma szans trafić do pewnego typu odbiorców. W dodatku tych, którzy bywają bardzo zablokowani artystycznie czyli tych bardzo mocno stąpających po ziemi, do których się zaliczam. Ateistę przy lekturze może trafić zwyczajnie szlag. Ciągle pojawia się boski stwórca, który przemawia przez naszą sztukę. Dla mnie to religijny bełkot, którego jak drzew, im dalej w las tym więcej. Przetłumaczenie idei stojącej za nim “na moje” to czasem ekwilibrystyka, a i tak część fragmentów i ćwiczeń idzie do śmieci. Równolegle z boskim stwórcą istnieje na kartach tej książki synchroniczność, wymysł rodem z książek typu “Sekret” o sprzyjającym wszechświecie i zesłanych nam przez niego zbiegach okoliczności ułatwiającym nam dążenie do celu. Dla realisty kolejne fragmenty tekstu do wyrzucenia do śmieci. Niemalże co tydzień gdy czytam kolejny rozdział to łapię się na pytaniu jak można było tyle wartościowych narzędzi owinąć w taką ilość bezsensownego mistycznego bełkotu? Za każdym razem gdy trafiam na świetne ćwiczenie lub metodę to pojawia się myśl, że szkoda że narzędziach tych nie przeczyta ktoś ze świata szkiełka i oka. I coraz częściej łapię się że chciała bym z tej książki powybierać diamenty, wytrzeć z kupy i podać dalej. Może by? Hmm..
0 Komentarze
Odpowiedz |
Agnieszka "Poziomka" ZiomekProgramistka, artystka, minimalistka. Archiwum
Czerwiec 2020
Kategorie
Wszystkie
|